piątek, 31 sierpnia 2012

Salon w fazie przejsciowej i Ikeowskie narzekanko



Zainspirowana Waszymi blogowymi zmianami postanowiłam zadziałać w salonie. Większość ozdóbek mamy jeszcze w kartonach i to w nie podpisanych, dlatego trudno znaleźć konkretne przedmioty. Na szczęście udało mi się wykopać z jednego z nich mój ukochany talerz z białą damą, idealny na babskie spotkanie, które dzisiaj organizuję. Miałam też spore ambicje zdążyć przed imprezką z bieleniem sosnowych szafek, ale zdołałam pokolorować tylko jedną z nich i to częściowo. Wczoraj do późnej nocy tańczyłam po pokoju z lampami, obrusami, doniczkami itp. przedmiotami starając się wyczarować z nich chociaż namiastkę przytulnego salonu. M. odmówił współpracy gdy kazałam mu wieszać lampy na gumkach recepturkach, bo nie mogłam znaleźć sznurka. Szafka wygląda trochę jak cielak w sosnowe łaty, ale zaraz po babskim spotkaniu wraz ze swoją siostrą- prawie bliźniaczką i bratem- stolikiem pod TV, wróci na warsztat, żeby przerodzić się w pięknego białego łabądka ;) Zdjęcia kiepskawe bo pogoda psia, słońca brak i głowa fotografki boli oj boli 



 Po dokonaniu przemiany przyszedł czas na odpoczynek. Wraz z kubkiem herbaty zasiadłam po raz wtóry do najnowszego katalogu Ikea...


Niestety, również po raz wtóry, przekonałam się, że jestem rozczarowana. Przeglądając magazyn za pierwszym razem byłam zajęta Sprężyną, miałam więc nadzieje, że kiedy maluda pójdzie spać ja w ciszy i spokoju docenię uroki nowych Ikeowskich aranżacji. Niestety nic takiego się nie stało. Już ostatni katalog 2012 nie przypadł mi do gustu, ale miałam nadzieję że to chwilowa zmiana, poza tym poprzednie wydanie świetnie rozwiązywało problemy małych mieszkań co stanowiło jego duży plus. Natomiast wnętrza w najnowszym katalogu wydają mi się zimne i mało przytulne, a ceny zdecydowanie za wysokie. Wcześniej Ikea kojarzyła mi się z fajnymi aranżacjami i przyjemnymi promocjami, teraz takich w katalogu zdecydowanie brak. Ale nie byłabym sobą gdybym nie znalazła coś dla siebie :)


Mam w archiwum domowym całkiem sporą kupkę katalogów Ikei, dlatego po rozczarowaniu tym najnowszym, sięgnęłam do starszych magazynów. Był to miód dla mojej duszy. Spójrzcie jakie piękne wnętrza mieli nam do zaoferowania w 1996 i 1997 roku.



Owszem, było też parę koszmarków...  ;)

Wiele bym dała żeby można było jeszcze kupić takie cuda jak ten kredens, czy lampa

Ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Mniej przedmiotów mi się podoba to też mniej tęsknot będę odczuwać.
Trochę dzisiaj ponarzekałam, ale pogoda dobra do takiego maruderstwa wiec musiałam to wykorzystać ;)
Do następnego przeczytania!

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Krótki skok do papierowego hobby

Dzisiaj miałam dzień lenistwa. Nic nie upiekłam, nie tknęłam żadnej hałdy gruzu, ani nie wsadziłam żadnego zielonego ogórasa do słoika, zabrałam się za to za odświeżanie mojego sklepowego bloga. Już dawno nic tam nie umieszczałam, bo jak sami wiecie byłam zaprzątnięta budowlanymi zadaniami. Mam jednak parę zdjęć prac które wykonałam jeszcze w czerwcu a do dzisiaj nie ujrzały światła dziennego. Dlatego dzisiaj zapraszam do oglądania zwiastunów tego co za chwilę będzie można zamówić w moim sklepiku.


Lubię robić prace na konkretne zamówienie. Staram się wtedy dowiedzieć jak najwięcej o osobie obdarowywanej, żeby wykonać prezent jak najbardziej osobisty i trafiony w gusta czy hobby. Przy okazji poznaje piękne historie o miłości, przyjaźni i rodzinie. 
Tęsknie powoli do mojego papierowego świata kartek, pudełeczek i ozdóbek. Chyba będę musiała zacząć myśleć o wykończeniu pomieszczenia pod schodami i zrobieniu tam wymarzonej pracowni...
Ale na razie żegnam z równie wymarzonego, kuchennego tarasu i piję za Was herbatkowe zdrowie bo jesień już powoli do nas macha.


niedziela, 26 sierpnia 2012

Długa nieobecność to długi post




U nas życie wiejskie trwa pełną parą. W zeszły łikend byliśmy na działce moich teściów żeby obrabować grządki. Ulka zjadła tam pierwszy raz malinki i baaarrrrdzo jej zasmakowały


Z wyprawy przywieźliśmy mnóstwo skarbów, które trzeba było przerobić na przetwory. Dwa kosze buraków, selera i pietruszki udało się szybko zagospodarować. Natomiast przerobienie na słoiki wanny (dosłownie) ogórków zajęło mi cztery dni. Pewnie dlatego, że z każdą godziną robiłam to wolniej i z mniejszym zapałem... Ale się udało. Teraz słoiki stoją w spiżarni i czekają na głodne brzuszki.
Miałam też bardzo miłą wizytę. Przyjechała do nas moja przyjaciółka i przywiozła mi prezent taki jak najbardziej lubię: własnej roboty i pyszny. Asiu jeszcze raz dziękuje.
 

Na powitanie gościa postanowiłam upiec jabłecznik, ale w trakcie mieszania składników odkryłam, że nie posiadam proszku do pieczenia. W wiosce sklep jest kawał drogi od naszego domu więc musiałam poradzić sobie z tym co mam. Na szczęście mamy już internet! I jak to najczęściej bywa w XXI wieku, nie Zorro, nie Mr. Proper, ani nawet Batman, ale właśnie Internet uratował mnie z opresji. Wygrzebałam z sieci idealny przepis, prosty, szybki i bez proszku. Trochę go zmodyfikowałam i wyszły cudowne, puszyste mufiny. Mniam i Palce lizać. O ich pyszności świadczy fakt, że od czwartku upiekłam je już dwa razy. Tutaj link do oryginału, a u dołu przepis który piekłam.

Mufinki czekoladowe


* 5 jajek (osobno żółtka i osobno białka)
* 5 łyżek mąki
* tabliczka czekolady mlecznej
* ¾ kostki masła
* cukier puder- trochę więcej niż połowa szklanki
* konfirura (niekoniecznie)

1. Masło, czekoladę i cukier puder rozpuścić w garnku. Zmieszać na gładką masę. Troszkę ostudzić.
2. Jak ostygnie przelać do miski z żółtkami i mąką. Dobrze wymerdać.
3. Białka ubić na sztywną pianę. Dołożyć do powyższej masy i dobrze wymieszać.
4. Nakładać (i to jest chyba najtrudniejsza część przepisu) do mufinkowych foremek.
5. Piec około 25 min. w 160 stopniach.
6. Mufinki pięknie urosną, a potem, podczas stygnięcia równie pięknie opadną więc proszę się nie przejmować. Ja w powstałe kratery nałożyłam łyżeczkę konfitury wiśniowej (oczywiście tej prezentowej)

Ostatnio męczy mnie temat kuchni. Mamy w planach kupić szafki z IKEI, ale zaprojektowanie wszystkiego tak, żeby było funkcjonalne i jak najtaniej jest, co tu dużo mówić- wkurzające. Wciąż wyskakują jakieś trudności w wymiarach, cenach i dostępności. Od dawna w mojej wymarzonej kuchni istniała wizja tapety i to konkretnej- w truskawki. Jednak kiedy przyszło do zamawiania i okazało się, że rolka takiego cuda kosztuje 145 zł to mina mi zrzedła, nie wspominając co na to powiedział mój M... W każdym razie temat ucichł do czasu kiedy w naszej klamociarni nie znalazłam pięciu rolek całkiem przyjemnej tapety. Nie jest wprawdzie w truskawy, ale JEST i to jest jej dość duży plus. Poza tym we wcześniejszych wersjach brałam pod uwagę łąkowy wzór. Jedynym minusem jest kolor. Niebieski do mnie nie przemawia, jest smutny, szary i zimny. No i tak sobie myślę: raz  truskawy, a raz kwiatki, raz truskawy, a raz kwiatki i tak w kółko. 



Oprócz okupowania kuchni w miniony łikend zaatakowałam hałdę gruzu pod domem. Mąż wsadzał drzewa, a ja walczyłam z resztkami cegieł, betonu, kafelek, dachówek i mnóstwem innych dziwactw. Nie wiem czy nie powinno być na odwrót.... ale już za późno.


Czego się nie robi, żeby odsunąć zaprawianie kolejnych słoików z ogórkami.



 Ula, przegrzeczne dziecko była taka cichutka.... dopiero potem okazało się dlaczego...


I to by było na tyle. Czeka na mnie w tym tygodniu 35 tujek więc życzcie mi powodzenia.

sobota, 18 sierpnia 2012

Sierpień



Post z 18 sierpnia 2012



Dzisiaj o niczym specjalnym nie napiszę, ale obudził mnie tak piękny widok, że musiałam się nim podzielić.


Natomiast z drugiej strony pokoju przywitał mnie radosny chichot...


Szykuje się nam wspaniały dzień. Miłego chłonięcia ostatnich promieni lata.

wtorek, 14 sierpnia 2012

Najgorsze za nami



Post z 13.08.2012



Internetu nadal u mnie ani widu ani słychu. Telewizor odbiera jedynie baaardzo zaśnieżoną dwójkę. Komórka, a raczej Orange też szwankuje. Z telefonem najszybciej mogłabym się rozprawić, ale jak pomyśle, że mam po raz dziesiąty zadzwonić na infolinie to mi się coś w brzuchu przekręca i bynajmniej nie są to motylki podekscytowania. Ogólnie jestem odcięta od świata, więc jeśli ktoś chce poczuć co to znaczy życie w pipidówce to zapraszam serdecznie, szczególnie, że warunki mieszkaniowe są już na poziomie dwóch gwiazdek, a miejscami nawet trzech. Panele i kafelki położone, woda i WC w domu, okna umyte, więc jak ktoś będzie próbował wtargnąć to przynajmniej da się przez nie dojrzeć „rys charakterystyczny”. Tylko ciepłej wody brak i kuchni z prawdziwego zdarzenia, ale to już niebawem zostanie zmienione. 
Proszę spojrzeć jakie dziecko szczęśliwe pomimo (delikatnie mówiąc) bałaganu. Jedno jest pewne, Ulka pedantką nie jest.

Sprężyna po intensywnych wygłupach z mamą w końcu zasnęła, a ja zrobiłam sobie kawkę wyciągnęłam czekoladkę (mam nadzieje, że moja mama tego nie czyta) i biorę parę oddechów spokoju przed kolejnym sprężynowym natarciem. W zeszłym tygodniu odwiedziła nas moja teściowa. Złota kobieta umyła mi większość okien, pomogła ustawić prowizoryczną kuchnie i zajęła się małą kiedy ja kończyłam malowanie. Pod tymczasowymi schodami mój tata konstruktor-wynalazca wybudował niezwykle pojemną skrytkę, która ma służyć za moją pracownie, a póki co będzie pokojem gościnnym. M. karci mnie, że nie wypada trzymać gości pod schodami, ale ponieważ jako pokój teściowej skrytka sprawdziła się rewelacyjnie więc nie zważam na jego grymasy i po raz kolejny zapraszam do naszego domku – jest gdzie przenocować. Ale co ja tam będę pisać, zobaczcie sami.



Jak na razie wtope daliśmy tylko z oknami (to może w osobnym poście bo nadal jest to temat drażliwy), kabiną i kafelkami w kuchni. Okien nie można już wymienić, kabinę mam nadzieje, że jeszcze tak (chociaż M. zgubił paragon), ale z kafelkami w kuchni to dałam ciała ja. Przykazałam mistrzowi od ceramiki ściennej zafugować kuchnie fugą od kafelków z wiatrołapu. I tak zamiast jasnobeżowej fugi kafelki w kuchni dostały potężną dawkę ciemnej czekolady. Ponieważ są stylizowane na „otrzaskane zrębem czasu” wyglądają teraz jak nie tylko obśrupane, ale również poważnie brudne i to nie tylko kurzem zamierzchłych dni, ale brudem szaletowym. Koszmar!

Mój kochany tata próbował mnie pocieszyć, że kiedy pojawią się szafki to na pewno kafelki nie będą rzucać się w oczy, ale kiedy dziesiąta osoba zapytała mnie dlaczego pan który kład płytki tak nabrudził chwyciłam za śrubokrent i zaczęłam dłubać. 30 minut i piętnaście kafelków zostało obskrobanych (w tym trzy uszkodzone- i tutaj chwała nam za wybranie ceramiki stylizowanej na staroć). Niestety czekoladowa fuga wgryzła się nie tylko w szpary pomiędzy kafelkami ale również we wcześniej wspomniane fabryczne obskrobania dlatego oprócz śrubokręta muszę także pracować pędzelkiem, szczoteczką i płynem do usuwania tego typu zabrudzeń. Na szczęście wydrapywanie fugi jest całkiem przyjemne i nie idzie tak strasznie jak początkowo przypuszczałam, niemniej jednak jest to czasochłonne i bardzo brudzi otoczenie. Zobaczymy. Żyję dużą nadzieją, że uda mi się doprowadzić kafelki do stanu zerowego i zafugować je na jaśniejszy odcień.

Żegnam Was z naszego nowego, żółtego salonu.


czwartek, 9 sierpnia 2012

Sprężyna w domu


Na wstępie tłumaczę dlaczego pod datą dzisiejszą kryją się teksty z różnego czasu. Najczęściej posty piszę w naszym nowym domu, gdzie nie ma internetu dlatego publikowanie tego, co stworzę zaraz po napisaniu, nie jest możliwe, robię to dopiero podczas wizyty w cywilizowanym świecie. Najczęściej na kolanach w aucie po zakupach w Biedronce czy w sklepie budowlanym ;). Dlatego oprócz daty publikacji, która pojawia się automatycznie, będę umieszczała datę powstania posta. Mam nadzieję, że za bardzo nie zagmatwałam sprawy ;)
A więc:

Post z 5 sierpnia 2012



Od wczoraj jest z nami nasza kochana Sprężyna, która wróciła ze swoich pierwszych w życiu wakacji. Jak to najczęściej bywa w wieku 7 miesięcy, były to wczasy u dziadków. Z tego co mi zdradziła, to kapała się w baseniku i w....misce :), dużo spacerkowała, sporo też grandziła z babcią. A od stęsknionych rodziców dostała pierwsze krzesełko do jedzenia obiadków.



  


Jak już pisałam w poprzednim poście w czasie gdy Ulka odpoczywała, ja walczyłam z farbami. Chociaż bardzo się starałam, to nie zdążyłam przed powrotem córeczki skończyć wszystkiego, dlatego dzisiaj maż mój przejął pędzel i wałek, a ja z uczuciem ulgi chwyciłam za rączkę wózka i powędrowałam ze Sprężynką na spacer podziwiać co w ciągu ostatnich dwóch tygodni przyroda zmalowała. Widziałyśmy piękną łąkę pełną puchatych białych ostów, malownicze pole ze ściętym już zbożem i perfekcyjnie zwiniętymi balami siana oraz uroczy strumyk porośnięty łąkowymi kwiatami.






Natomiast rano przywitała nas rosa pięknie oblepiająca ogrodowe pajęczyny.



A tu na zdjęciu nasz domek. Moja mama uparcie twierdzi, że z tej strony wygląda jak stodoła. Chyba coś w tym jest....

 Oprócz standardowego wyposażenia wózka tj. smoczka, skarpetek, bluzy, kocyka i ulubionej grzechotki zawsze w furze Sprężyny trzymam łopatkę, sekator i reklamówkę na dobra natury, które w ilościach za dużych przyciągam prawie z każdego wypadu. Tak było też i tym razem (szczególnie, że był to mój pierwszy spacer od dwóch tygodni). Przywiozłyśmy z Uleńką jeszcze niedojrzałe, zielone żołędzie, worek słomy wygrzebanej z presaka oraz nasiona orlika, którego urodę podziwiałam wiosną w czasie jego kwitnienia.


Po przyjeździe do domu okazało się, że kochany M. w przerwie między jednym kolorem farby, a drugim powiesił na tarasie kuchennym stary wieszak, dzięki czemu zyskałam przydatną suszarnie do ziół J.
Nasz mały przykuchenny tarasik, był moim marzeniem od kiedy tylko zaczęłam poważnie myśleć o domu. Zawsze chciałam mieć miejsce, gdzie pod gołym niebe będę mogła: obierać warzywa, kisić ogórki, przesadzać kwiatki, kleić i pleść roślinne dekoracje. Po prostu w babski sposób działać bez troski o bałagan. Taras miał przylegać bezpośrednio do kuchni, żebym miała blisko do bulgoczącej zupy w garnku i do najpotrzebniejszych przyborów kuchennych. Tak też się stało, tylko, że z braku finansów wylaliśmy betonem jedynie ten taras, główny (reprezentacyjny) zostawiając sobie na późniejsze lata. W efekcie mój maleńki, podręczny kuchenny wylot na ogród stał się podstawowym, reprezentacyjnym miejscem spotkań. Mam nadzieję, że w przyszłym sezonie uda nam się zagospodarować przestrzeń przy wejściu do dużego pokoju (już nie koniecznie betonową wylewką) dzięki czemu mój mały przykuchenny azyl zyska planowaną intymność i ciszę. Podejrzewam jednak, że tak jak głosi ludowa mądrość: „Najlepsze imprezy kończą się zawsze w kuchni”, tak też w tym wypadku goście i tak prędzej czy później zaatakują mój kącik. Zresztą nic dziwnego, bo jest on położony w bardzo dogodnym miejscu. Osłonięty od wiatru (który wieje u nas z niemiłosierną siła), częściowo zadaszony i najważniejsze- ocieniony, jest nie tylko przyjemnym miejscem dla ludzi i zwierzaków, ale także dla ziół. Pod małym daszkiem, schowane przed promieniami słońca, owiewane tylko lekkim wietrzykiem od dziś suszą się pęczki mięty, pietruszki, szałwi, bazylii, melisy i różnych innych roślinek.


Na jeszcze nie otynkowanej ścianie wieszak prezentuje się mało efektownie, ale przynajmniej mamy do czego dążyć.


Pozdrawiam i do następnego razu J


Polub mnie